Podczas piątkowej debaty prezydenckiej Szymon Hołownia odniósł się do sprawy zabójstwa na Uniwersytecie Warszawskim i do fali nagrań brutalnego ataku krążących po internecie. Podkreślił, że państwo powinno dysponować narzędziami chroniącymi obywateli przed takimi treściami. Internauci zarzucili mu, że chce wprowadzenia cenzury. Czy słusznie? Sprawdzamy, co naprawdę powiedział marszałek.
Nieprawdziwe jest twierdzenie, że Hołownia „powiedział podczas debaty, że jako prezydent będzie wprowadzał cenzurę w mediach i internecie”, jak zasugerował jeden z użytkowników platformy X. Wpis najprawdopodobniej odnosi się do fragmentu odpowiedzi kandydata na prezydenta udzielonej na pytanie: „Jakie działania podejmie pan, aby zagwarantować wolność słowa w Polsce?”.
Oto dokładne słowa Hołowni [1:09:00]:
[…] Ale chcę przy tej okazji powiedzieć jeszcze o innym aspekcie wolności słowa. Wiecie państwo wszyscy, co stało się na Uniwersytecie Warszawskim przedwczoraj i wyobraźcie sobie, że po tej wielkiej tragedii znaleźli się ludzie, którzy wrzucali do internetu filmy z tego, co się tam stało. Filmy, które później oglądały nasze dzieci i nasza młodzież. A polskie państwo było kompletnie bezradne, bo niestety nie przyjęliśmy dyrektywy o usługach cyfrowych i mogliśmy tylko prosić wczoraj portale internetowe, żeby to bezeceństwo, to draństwo od siebie usunęły. Polskie państwo musi bronić wolności słowa, ale polskie państwo musi też bronić obywateli przed tymi, którzy będą chcieli tej wolności słowa nadużywać.
W swojej wypowiedzi polityk podkreślił, że państwo powinno dysponować narzędziami umożliwiającymi ochronę obywateli przed brutalnymi i szkodliwymi treściami. Zaznaczył, że obecnie jest to utrudnione ze względu na brak implementacji unijnego aktu o usługach cyfrowych (Digital Services Act, DSA). To rozporządzenie reguluje m.in. zasady moderacji nielegalnych treści, przejrzystości reklam i walki z dezinformacją.
DSA i zarzuty o cenzurę
Unijny akt o usługach cyfrowych (DSA) reguluje działanie internetowych pośredników takich jak platformy i wyszukiwarki. Najsurowsze obowiązki nałożono na bardzo duże serwisy – np. Facebooka, YouTube’a, TikToka, Instagrama, Google’a czy Amazona – które docierają do ponad 10% obywateli UE. Chodzi m.in. o zwalczanie nielegalnych treści, większą przejrzystość algorytmów i skuteczniejsze mechanizmy zgłaszania nadużyć.
DSA nie wprowadza cenzury, ale zobowiązuje bardzo duże platformy i wyszukiwarki do oceny ryzyka, jakie niesie ich działalność — powinny one rozważyć, czy zabezpieczają się odpowiednio przed dezinformacją, manipulacją wyborczą, cyberprzemocą czy zagrożeniami dla dzieci. Muszą też podejmować działania ograniczające te zagrożenia.
DSA chroni wolność słowa — żadne działanie nie może wykraczać poza to, co konieczne do zapobiegania poważnym szkodom. Zakazane jest też nakładanie ogólnego obowiązku monitorowania treści, czyli tzw. cenzura prewencyjna.
Artykuł 54. Konstytucji RP jasno mówi: cenzura prewencyjna, czyli kontrolowanie treści przed publikacją, jest w Polsce zakazana. Co innego cenzura represyjna, znana z mediów społecznościowych, gdzie treści są usuwane lub blokowane już po publikacji, jeśli naruszają regulamin danej platformy.
DSA w Polsce
Wprowadzenie unijnego rozporządzenia o usługach cyfrowych w Polsce stało się źródłem wielu kontrowersji – nie tyle ze względu na sam akt prawny, co na sposób, w jaki rząd planuje go wdrożyć. DSA nakłada na członków UE obowiązek walki z nielegalnymi treściami w internecie, lecz szczegóły dotyczące wdrożenia procedur pozostawiono decyzji władz poszczególnych państw.
Eksperci Fundacji Panoptykon, walczącej o ochronę praw użytkowników i użytkowniczek internetu, zwracają uwagę, że najbardziej kontrowersyjnym elementem polskiego projektu wdrożenia DSA jest przekazanie decyzji o blokowaniu treści w ręce Prezesa Urzędu Komunikacji Elektronicznej (UKE). Ich zdaniem proponowane rozwiązanie daje temu organowi zbyt szerokie uprawnienia, nie przewidując udziału autora treści w postępowaniu. Decyzje miałyby być wprowadzane w życie natychmiast, choć należy zaznaczyć, że polski rząd zapowiedział już korektę tej kwestii. Dodatkowo, jak podkreślają specjaliści z Fundacji, możliwość rzeczywistej, merytorycznej kontroli takich decyzji przez sąd byłaby ograniczona.
Skontaktowaliśmy się w tej sprawie z dr Dorotą Głowacką, specjalistką ds. rzecznictwa i litygacji z Fundacji Panoptykon. W rozmowie z nami wyjaśniła, że:
Proponowana przez Ministerstwo Cyfryzacji procedura stwarza ryzyko nadmiernego usuwania treści. Trwają prace nad jej ulepszeniem — zaproponowaliśmy rozwiązania, które mają wprowadzić bezpieczniki ograniczające nadużycia. Chodzi m.in. o możliwość wypowiedzenia się autora treści przed jej usunięciem oraz o to, by odwołania trafiały do sądu powszechnego, a nie administracyjnego. Kluczowe jest też zawężenie katalogu spraw, w których prezes UKE mógłby wydawać decyzje — obecnie jest on bardzo szeroki i obejmuje również kwestie, które trudno rzetelnie rozstrzygać w tym szybkim trybie, jak choćby sprawy dotyczące ochrony dóbr osobistych.
Warto zaznaczyć, że mamy już roczne opóźnienie we wdrożeniu DSA, w związku z czym Komisja Europejska pozwała Polskę do Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej. Fundacja Panoptykon apeluje, by władze nie zwlekały dłużej. Jednocześnie przestrzega, że w obecnym kształcie polski projekt może wypaczyć cele unijnego rozporządzenia – zamiast wyeliminować arbitralność platform, proponowane przepisy mogą przenieść odpowiedzialność na administrację państwową, co rodzi obawy o nadmierną ingerencję w swobodę wypowiedzi.
Granice wolności słowa
Według artykułu 54. Konstytucji RP „[k]ażdemu zapewnia się wolność wyrażania swoich poglądów oraz pozyskiwania i rozpowszechniania informacji. Cenzura prewencyjna środków społecznego przekazu oraz koncesjonowanie prasy są zakazane […]”.
Nie oznacza to jednak, że wolność słowa jest absolutna i nie podlega żadnym ograniczeniom. Artykuł 31 Konstytucji wskazuje wyraźnie, że korzystanie z konstytucyjnych wolności, w tym wolności słowa, może być ograniczane, ale tylko w ustawie i tylko wtedy, gdy jest to konieczne „w demokratycznym państwie dla jego bezpieczeństwa lub porządku publicznego, bądź dla ochrony środowiska, zdrowia i moralności publicznej, albo wolności i praw innych osób”. Ponadto, art. 47 Konstytucji gwarantuje każdemu prawo do ochrony czci i dobrego imienia.
Konstytucyjne gwarancje rozwijają m.in. przepisy Kodeksu cywilnego (art. 23 i 24), które pozwalają osobie, której dobra osobiste – takie jak zdrowie, wolność, cześć, swoboda sumienia, nazwisko lub pseudonim, wizerunek, tajemnica korespondencji – zostały naruszone domagać się ochrony prawnej, w tym zadośćuczynienia pieniężnego. Dodatkowo, Kodeks karny penalizuje tzw. przestępstwa przeciwko czci, takie jak zniesławienie (art. 212), zniewaga (art. 216), a także obrażanie funkcjonariuszy publicznych (m.in. art. 226). Oznacza to, że niektóre wypowiedzi mogą skutkować nie tylko odpowiedzialnością cywilną, ale również karną.
NIE dla cenzury, TAK dla moderacji
Debata wokół słów Szymona Hołowni o potrzebie ochrony przed brutalnymi treściami w sieci odsłoniła szerszy kontekst sprawy – trwający w Polsce proces wdrażania unijnego aktu o usługach cyfrowych (DSA). Choć niektórzy zarzucają Hołowni zapędy cenzorskie, w swojej wypowiedzi odniósł się się do konieczności przyjęcia przepisów umożliwiających skuteczną i zgodną z prawem moderację treści szkodliwych lub nielegalnych.
Jak wyjaśnia dr Głowacka z Fundacji Panoptykon:
Trudno mówić w tym przypadku o nawoływaniu do cenzury – Hołownia raczej apelował o usuwanie drastycznych treści. Choć ich nielegalność na gruncie prawa karnego może budzić wątpliwości, z perspektywy prawa cywilnego mogą naruszać prywatność i dobra osobiste, w tym kult pamięci osoby zmarłej. Takich materiałów raczej nie obejmują gwarancje swobody wypowiedzi.
DSA nie narzuca cenzury – wręcz przeciwnie, stawia na transparentność, proporcjonalność i ochronę użytkowników. Problemem nie jest samo rozporządzenie, lecz sposób, w jaki Polska zamierza je wdrożyć. Propozycja przekazania decyzji o blokadzie treści Prezesowi UKE budzi poważne wątpliwości ekspertów – m.in. ze względu na ryzyko upolitycznienia decyzji tego organu.